1

2

AgroPlatforma ODR

Legionista sołtysem

Legionista sołtysem

Panie Marku, tak będę się zwracał, bo pod takim imieniem jest Pan znany w Polsce -  jak to się stało, że Francuz został sołtysem w Odolionie?

- Wydarzyło się to 17 kwietnia 2015 r. Byłem tego dnia na uroczystości 25-lecia firmy BIN, na które był zaproszony wójt gminy Aleksandrów Kujawski. Przypomniał mi, że są wybory w Odolionie i jako mieszkaniec tego sołectwa mógłbym – powinienem w nich uczestniczyć. Pojechałem więc na to wyborcze zebranie. Do wyborów na stanowisko sołtysa zgłosiły się dwie kandydatki i nagle ktoś zaproponował mnie. Obecny na spotkaniu prawnik stwierdził, że jako obywatel Unii Europejskiej mogę też startować w wyborach. Uznałem, że skoro mieszkańcy tego pragną, a ja mam chęci, możliwości i czas, to mogę kandydować. Po godzinie byłem już sołtysem. Wygrałem uzyskując ok. 60% głosów.

Myślę, że Pana nazwisko znane jest w tym środowisku, przecież Pana ojciec, nieżyjący już Stanisław Kaszubski, był jednym z głównych autorów sukcesu firmy BIN. Ale jak to się stało, że Pan zaistniał w tym konkursie, mimo tak krótkiego stażu jako sołtys.

 - Przyjechała do mnie pani redaktor Jadwiga Aleksandrowicz, żeby zrobić wywiad. Taka ciekawostka, obcokrajowiec sołtysem. Porozmawialiśmy też o tym, co zrobiłem i co zamierzam jeszcze zrobić. Po rozmowie uznała, że zgłosi moją kandydaturę do konkursu „Nasz sołtys 2015” organizowanego przez „Gazetę Pomorską”. Tak też zrobiła. Jak się później okazało, nie tylko wziąłem udział w plebiscycie, ale go wygrałem.

Co dotychczas udało się zrobić dla tutejszej społeczności?

 - Mam czas, bo jestem emerytem wojskowym, mam  możliwości i chęci, niezależność finansową, ale przede wszystkim doświadczenie życiowe rzadko porównywalne. Uznałem, że jako sołtys powinienem rozwiązywać lokalne problemy, nawet te drobne, ale ważne. Wszelkie sprawy, wnioski, skargi od mieszkańców załatwiam natychmiast osobiście. Nie mówię, że przekażę, napiszę itd. Wsiadam w samochód i jadę, gdzie trzeba. 50 metrów od mojego domu wyznaczono przystanek szkolny bez żadnej wiaty, ławki itd. Dorośli i dzieci stali w deszczu lub na piekącym słońcu. Postanowiłem to zmienić. Zakupiłem i zamontowałem za własne środki wiatę autobusową, którą przekazałem dla społeczności sołectwa na ręce wójta gminy. Udało mi się też pozbyć wandali, palaczy i smakoszy trunków z placu zabaw dla dzieci, wprowadzając podstawy ogólnej dyscypliny społecznej. Martwiło mnie, że na nowej asfaltowej drodze prowadzącej przez wieś jeżdżą bardzo szybko samochody, stwarzając poważne zagrożenie, szczególnie dla dzieci. Uważałem, że gmina powinna zamontować spowolniające progi. Usłyszałem, że za 1 komplet składający się z 1 progu, 4 znaków drogowych trzeba zapłacić ponad  4 tys. zł. Poszukałem osobiście taniego oferenta, który chciał 3,5 tys. zł brutto za komplet. Zakupiono i zamontowano 8 takich progów. Ale ludzie, jak to ludzie, zaczęli narzekać, że niszczy się samochody, że utrudnienia i jeździli obok progów. To zamontowaliśmy słupki, ale też je zdewastowano. To wymyśliłem głazy obok nowych słupków. Głazy duże, aby 4 osoby nie mogły przesunąć, założyłem, że więcej jak 4 łobuzów nie jeździ w samochodzie. Przetestowałem ciężar głazów na 4 silnych mężczyznach i takie zamówiłem.

Aż dziwne, że część mieszkańców nie doceniła tych zmian poprawiających bezpieczeństwo i standardy życia.

 -  W praktyce jest tak, że każde rozwiązanie, które się wprowadzi i jest pożyteczne dla całej społeczności, części mieszkańców się nie spodoba. Taka jest polska mentalność. Żądać i narzekać - to tak, samemu coś zrobić z własnej inicjatywy, bezinteresownie - to nie. Był bród, zniszczenia na placu zabaw, sam zbierałem papiery, niedopałki, szkła i naprawiałem szkody. Nikt z mieszkańców nie raczył sam dołożyć ręki –  zresztą od lat. Podobnie było z wiatą przystankową, niektórzy mnie przeklinają (,,dlaczego postawił tę wiatę tak daleko”). Wszystkim się nie dogodzi. Ale się nie przejmuję i robię swoje. 2 maja obchodziliśmy święto we wsi: dzień ochotniczej straży pożarnej, ale też Dzień Flagi Rzeczypospolitej Polskiej. Przemarsz, sztandary, msza itp., wszystko niby dobrze, ale w całej wsi nie było miejsca, aby taką flagę godnie zawiesić, jak to mówią ,,z urzędu”. W trybie awaryjnym zakupiłem w Aleksandrowie flagę i zawiesiłem na placu zabaw – centralnym punkcie naszej wsi, gdzie tradycyjnie odbyła się ,,zabawa”. Później osobiście wystąpiłem o prawo wywieszania flag na słupach przydrożnych i uzyskałem zgodę od właściciela – Energii. Wynegocjowałem też cenę na maszt aluminiowy, 9-metrowy z tzw. zamkiem z 1 370 zł na 1 100 zł brutto + transport z Bełchatowa i instalacja za 200 zł. Denerwowało mnie również, że informacje ważne dla ludzi wiszą na tzw. ,,tablicach’’, zawieszane są na „łapu capu” i poniewierane przez deszcz, śnieg i wiatr. Znalazłem godne gabloty za 1 020 zł, gablota aluminiowa, zamykana, hermetyczna, oszklona i tradycyjnie osobiście wynegocjowałem z producentem cenę 730 zł brutto. Gmina zakupiła 5 takich tablic, bo sołectwo nasze jest bardzo rozległe. Obecnie inne sołectwa też domagają się takich tablic.

Trzeba przyznać, że sporo Pan zrobił przez te kilka miesięcy.

 - Jak się chce, to się zrobi wiele. Niestety wiąże się to z wieloma wyrzeczeniami, poświęceniem czasu i kosztami, a - jak wiemy z polskiego doświadczenia - większość osób nie idzie na tzw. stanowiska, aby dawać i służyć, lecz aby zarobić lub skorzystać. Mam też problemy. Niestety w jednym wypadku to jak walenie głową w mur, nic nie mogę zrobić. Ale nie załamuję się i nie odpuszczę. Chodzi o skrzyżowanie drogi Aleksandrów – Ciechocinek z byłą „jedynką”. Ruch duży, giną ludzie, a przejścia dla pieszych jak nie było, tak nie ma. Pisałem i interweniowałem wszędzie, ale reakcji pozytywnej brak. Nawet próbuje mi się wmówić, że zagrożenia tam nie ma, chociaż posiadam oficjalne informacje od prokuratury i policji, że było w tym miejscu tylko od 2008 r. 136 wypadków drogowych, w tym 23 ofiary śmiertelne. Trzy miesiące temu ucierpiała młoda kobieta, a w czerwcu na moich oczach rowerzysta, tylko dlatego, że nie ma od strony Aleksandrowa pasa na zjazd do Włocławka, a miejsce jest. Nie poddam się i będę walczył do skutku.

Czytelników zainteresuje Pana francuskie obywatelstwo. Urodził się Pan w Bydgoszczy, liceum kończył w Ciechocinku… 

 - Później studiowałem na Wyższej Szkole Oficerskiej we Wrocławiu i w Toruniu, tu się pochwalę, ze średnią ocen 5,0. To był mój świat, ale nie za bardzo chciałem służyć w ówczesnym Polskim Wojsku, za bardzo było upolitycznione. Napisałem raport do zwolnienia, rodzina nie akceptowała tej decyzji, a ja musiałem zwrócić za studia pieniądze. Poszedłem do pracy pod ziemią w kopalni węgla w Katowicach, z czasem dostałem paszport i trafiłem do Niemiec. W Niemczech nawiązałem kontakt z ambasadą francuską, gdzie otrzymałem propozycję wstąpienia do Legii Cudzoziemskiej. Po tygodniu namysłu zgodziłem się i przerzucono mnie przez Luksemburg do Strasburga we Francji. Następnie przez jakieś 3–4 tygodnie byłem przesłuchiwany, czy nie jestem nasłany w określonych celach. W efekcie zostałem szeregowcem w Legii, taka jest w tej formacji zasada, że wszyscy zaczynają od zera. Zmienili mi nazwisko, imię, imię ojca i matki, cały życiorys. Stałem się Patrykiem Kowalskim, urodzonym w Częstochowie. Po dwóch latach, gdy potwierdzone zostało to, co mówiłem na przesłuchaniach, za zgodą naczelnego dowódcy Legii, wróciłem do swojego nazwiska i życiorysu. Stare dokumenty są dziś pamiątką. Niektórzy w Legii zostają z nowymi życiorysami do końca życia.

Ale do Polski nie mógł Pan przyjechać, a służba chyba lekka nie była?

 - Wiadomo, że nie mogłem w tamtych czasach wrócić do kraju, traktowano to, co zrobiłem, jako zdradę. Służba była ciężka, uczestniczyliśmy w wielu konfliktach. Poziom wyszkolenia w Legii był porównywalny z polskim GROMEM, nie było żartów. Legioniści w trakcie służby odbywają szkolenia spadochronowe, płetwonurków, saperów, snajperów, medyczne, alpinistów, commando oraz wiele innych. Szkolenia mają miejsce w Afryce i Amazonii, w Alpach i na pustyni. Według mnie każda praca, jak się ją poważnie traktuje, jest ciężka, również… Pana.

Ale do mnie nie strzelają…

- Oczywiście, ale taka to praca; świadomy byłem wyboru i niczego nie żałuję. Służyłem prawie 25 lat, zaczynałem od szeregowca i awansowałem. Nie za bardzo można o wszystkim mówić. Uczestniczyłem w wielu misjach, nie zawsze pokojowych. Za moją służbę otrzymałem 17 odznaczeń, z tych ważniejszych to m.in. Medal Wojskowy, który został ustanowiony przez Ludwika Napoleona Bonaparte. Odpowiednik polskiego Virtuti Militari przyznawanego za czyny na polu walki, rany i wielkie zasługi. Żołnierz wyróżniony tym medalem dostawał pensję dożywotnią – tyle ludwików w złocie, aby do końca życia starczyło mu na ,,wino, tabakę i chleb’’. Teraz jest to określona kwota rocznie. Odznaczono nim m.in. Józefa Piłsudskiego i Winstona Churchilla. Nadano mi też Krzyż Walecznych. Ciekawostką jest, że potomkowie odznaczonych Medalem Wojskowym mają prawo do bezpłatnej nauki i pokrycia jej kosztów przez państwo na wszystkich prestiżowych uczelniach Francji. Na koniec mojej służby w Legii mogę powiedzieć, że w drodze wyjątku bez precedensu, zafundowano mi studia zakończone dyplomem pilota cywilnego w prestiżowej szkole lotniczej w Grenoble. Szkołę tę ukończyłem w wieku 50 lat jako prymus.

Artykuł 2 kodeksu Legii Cudzoziemskiej mówi: „Każdy legionista jest twoim towarzyszem broni, jaka by nie była jego narodowość, rasa czy religia. Wyrażasz to solidarnością, która łączy członków jednej rodziny”. Faktycznie tak było?

- Tak było. Legia to nie praca, to służba, to całe życie i twoja rodzina. Pamiętam jak dowódca pytał mnie, gdzie jadę na urlop. Odpowiedziałem, że do siebie. Bardzo się obruszył i skorygował: „u siebie to jesteś tu, w Legii, a wyjeżdżasz gdzieś na urlop”. I faktycznie miał rację, bo to tak funkcjonowało. 

A co z tym francuskim obywatelstwem?

- Najpierw w Legii byłem Polakiem, po 7 latach służby zaproponowano mi obywatelstwo francuskie, które dostałem po 6 miesiącach. Miałem więc dwa obywatelstwa, następnie z różnych przyczyn zostałem jedynie przy francuskim.

Nie za nudno teraz w codziennym życiu po takich jednak burzliwych przeżyciach?

- Moją pasją jest życie, a ono  trwa. Mam dużo czasu dla rodziny i współmieszkańców. Chwalę sobie też to, co mogę robić przede wszystkim dla innych. Stawiać czoła wyzwaniom, pokonywać problemy. To one nas hartują i kształcą. Francja też o mnie pamięta, dostaję corocznie życzenia świąteczne od Prezydenta, zapraszany jestem do ambasady i na uroczystości odbywające się w Legii.

 

Rozmawiał Leszek Piechocki

„Wieś Kujawsko-Pomorska”

K-PODR Minikowo i K-PIR Przysiek

Fot. L. Piechocki i archiwum P. Kaszubskiego

(za AGRO 1/2016)